niedziela, 29 marca 2015

Szalony ten czas!


Bo tak szybko leci. Nie wiadomo kiedy minęły prawie 3 tygodnie, odkąd poczytaliście o magicznym paszporcie. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tę opieszałość i jeszcze kiedyś zajrzycie na bloga. Ha! Skoro to czytasz, to znaczy, że jednak jesteś ciekaw co nowego na Antypodach. Biorę się więc do roboty!




Jak pamiętacie, miesiąc temu wprowadziłam się do hostelu. I tak siedzę tu do tej pory :)


Zaczęło się od tego, że chodziłam po mieście rozdając cv po różnych hostelach. Do tego hostelu akurat nie poszłam, bo nie wiedziałam o jego istnieniu. Pewna napotkana hiszpańska fizjoterapeutka z Francji uświadomiła mnie, że jest jeszcze jeden taki hostel, gdzie mogłabym wysłać resume.

(Ciekawostka: francusko-brzmiące pojęcie resumé, nie istnieje we Francji, a może istnieje, ale oznaczając coś zupełnie innego :) )

Tym razem wysłałam cv mailem i już następnego dnia, argentyński manager hostelu do mnie napisał, że mogę pracować w zamian za nocleg. Propozycję przyjęłam, 2 dni później pojawiłam się już ze wszystkimi klamotami w recepcji i poznałam się z managerem, który przywitał mnie niezwykle optymistycznie mówiąc: "Ten hostel jest inny niż te, w których dotychczas pracowałaś. To jest gówniany hostel." Przeczytawszy wcześniej recenzje na Hostel World, nie byłam w stanie mu zaprzeczyć lub przynajmniej okazać minimalnej dawki niedowierzenia. Na pierwszy rzut oka widać, że jedyne pozytywne opinie są wyredagowane przez nich samych... i te ich odpowedzi:

"To najgorszy hostel w jakim kiedykolwiek nocowałam! Pociągając za sznurek w celu włączenia wentylatora, ten oderwał się od ściany i spadł mi na głowę" (Jenny, 20 lat)

"Ale za to miałaś darmowy makaron, ryż i pancake mix!" (Nomads All Nations Hostel)

Po zamieszkaniu w hostelu i pierwszych dniach pracy na recepcji, doszłam do wniosku, że sam hostel wcale nie jest taki syfiasty, jak myślałam, że będzie. Spałam już w o wiele gorszych i brudniejszych  hostelach, gdzie minimalny skrawek zasłonki prysznicowej obleśnie się przyklejał do mokrego uda. Albo ten hostel w Sarajewie, który wyglądał, jakby 5 minut wcześniej był zbombardowany.... 

- Hostel ma dobrą lokalizację - w samym centrum miasta, tzw. CBD. 
- Jest duży i jest w stanie pomieścić mnóstwo backpackerów
- Ma bar i może robić fajne imprezy
- Dużo łazienek w całkiem niezłym stanie
- Niezłe ceny

Więc sam w sobie hostel gówniany nie jest, jak to powiedział manager. Gówniany to jest on sam ;) 
- Teraz na pewno skupiłam uwagę absowentów biznesowych wydziałów warszawskich uczelni - 
Ej serio, chyba za długo studiowałam to, co studiowałam, żeby wytrzymać taki styl zarządzania ;) 

Do pracy na recepcji zostałam dosłownie wrzucona bez żadnego przeszkolenia, a pracują na dość skomplikowanym systemie rezerwacyjnym. Nagle pojawia się jakiś czerwony komunikat, a ja nie jestem w stanie nic zrobić i lipa, nie mogę dalej check-inować. Zero kontroli. Przez miesiąc nawet nie mieli mojego numeru telefonu, nie znałam dokładnych cen - ciągle się zmieniały, za każdym razem gdy mówiłam komuś ile ma zapłacić to liczyłam na to, że gość będzie wiedział dokładnie ile powinien zapłacić, bo ja nie byłam pewna. Ktoś się pyta czy może wypożyczyć ręcznik: ja nic nie wiem o żadnych ręcznikach, pytam managera, a on mówi - tak tak, mamy, daj mu jeden za darmo. Następnym razem taka sama sytuacja z innym managerem - a tak, wypożycz mu, to kosztuje 4$. Wtf? Raz manager mi mówi, że zawsze mam wpisywać szczegółowe dane każdego przyjezdnego, a innym raz sam macha na to ręką i mówi: "fuck it, never mind". 

Oni mieli takie olewcze podejście, więc szybko się tym zaraziłam i już wszystko mi wisiało. Raz managera nie było, była masa ludzi do check-inu, a ja nie byłam w stanie nic zrobić, bo czegoś nie wiedziałam. W tym samym czasie druga recepcjonistka z wielką łaską mi pomaga, bo jej też wszystko wisi. Powiedziałam raz temu wspaniałemu managerowi, że nie może mnie tak zostawiać, kiedy jest poniedziałkowy wielki check-in, bo ja nie jestem w stanie wszystko zrobić, przez co ludzie muszą bardzo długo czekać.
Jego reakcja?
Następnego dnia zostałam mocno skrytykowana za moje zachowanie, bo spóźniłam się do pracy 3 minuty, a o 12.00 w południe musiałam odebrać ważny telefon. 

I obczajcie co się potem dzieje:

Jest tydzień później. Niedziela, 10 rano. Przychodzę na moją zmianę na recepcję, mijam super managera, radosnego (bo on zawsze się uśmiecha, nawet jak wszystko jest źle), który właśnie wychodzi z hostelu. Nikt nie wie gdzie poszedł, kiedy wróci, wszyscy są wkurzeni, bo miał być cały dzień.
Parę godzin później zaglądam na najnowszy grafik pracy recepcji na najbliższy tydzień, a tam????

....
....
...
...

MAGDA: CLEANING BAR MONDAY, WEDNESDAY 6 AM - 11 AM; GENERAL HOUSEKEEPING TUESDAY, SUNDAY - 10 AM - 15 AM.

???

Nikt nie powiedział ani słowa, a MONDAY to następny dzień. Mogłam wyjaśnić sprawę dzień później. Jak mi "wyjaśnili" : wcześniej potrzebowali recepcjonisty, teraz już mają ich za dużo, więc przenieśli mnie na cleaning position, żebym nie musiała płacić za nocleg. Och jacy oni wspaniałomyślni ;) "Tak tak, powinniśmy Ci powiedzieć wcześniej, sory!". To ja mówię, że w takim razie to ja dziękuję za taką współpracę, a do tego jestem za stara na sprzątanie toalet w zamian za nocleg. 

Po czym poszłam i dokonałam normalnej rezerwacji 189$/tydzień i zostałam w tym samym hostelu, wolna z silnym postanowieniem znalezienia szybko pracy :) 

Co było potem? Czy Magda znalazła pracę? Czy zarobiła miliony monet? Czy śpi pod mostem?

Dowiecie się już w następnym odcinku!



poniedziałek, 9 marca 2015

Znalazłam paszport!


Nie powiedziałam Wam, że go zgubiłam? Ojej, jak to się stało? ;)

Obczajcie moją poruszającą historię:

Jak już wspomniałam ostatnio - przeprowadziłam się do hostelu. Po przyjeździe manager zrobił mi krótkie wprowadzenie (bardzo krótkie) i zakończył mówiąc, że będzie potrzebował później mojego paszportu, żeby podpisać ze mną kontrakt i $50 depozytu (oczywiście do tej pory nikt nic ode mnie nie wziął). Tego samego wieczora wypakowałam się w moim nowym 4-osobowym pokoju oraz wymieniłam sobie pościel, bo oczywiście nikt nie zmienił jej po poprzednim gościu ;)
Myślę sobie - zaniosę im paszport to będę miała z głowy. Wyciągam więc moją ważną koszulko-teczkę, gdzie trzymam swoje najważniejsze dokumenty, w 100% przekonana, że jest tam mój paszport.
Wyobraźcie sobie sytuację: budzicie się rano w swoim pokoju, idziecie zrobić siku, jecie śniadanie, po czym idziecie to łazienki w celu umycia zębów, w jedną rękę łapiecie pastę, a w drugą...

 ej....

<zdziwiona mina>

<wtf>

gdzie jest moja szczoteczka? przecież tu była...


No i właśnie tak się czułam, jak w koszulce nie było mojego paszportu.

Przeszukałam raz wszystkie swoje rzeczy, wszystkie kieszonki i plecaki. I nic.
I wiecie, przez 3 dni byłam tak przekonana, że on gdzieś jest w moich rzeczach, że byłam zupełnie wyluzowana i nie byłam w stanie wypowiedzieć zdania: "zgubiłam paszport". Bo jak to go zgubiłam?  To niemożliwe, przecież był cały czas w tej koszulce! Poza tym pamiętam, że ostatni raz kiedy go widziałam to w momencie, gdy wyciągnęłam go z torby, włożyłam go do reszty dokumentów, a do portfela włożyłam kopię, tak na wypadek - żeby go nie zgubić ;)

Ale ja go nie zgubiłam, tylko po prostu nie wiem gdzie jest. Wiecie, może i jestem pierdołą, ciamajdą, kaciałą i tak dalej, ale nigdy nie zdarzyło mi się zgubić takich ważnych dokumentów. Raz zostawiłam portfel na stacji benzynowej w Niemczech, ale pani wybiegła i mi oddała.
Takie rzeczy zdarzają się tylko Justynie ;)
(Pozdro Justa, fajnie że ta kobieta oddała Ci Twój telefon w tamtym tygodniu ;) )


Dopiero w sobotni poranek, czyli 5-tego dnia od wprowadzki do hostelu, obudziłam się z myślą: "*****, zgubiłam ***** paszport!!!! *****". Przeszukałam natychmiast jeszcze raz wszystko, wszystkie pudełka, pudełeczka, kieszonki, kieszoneczki, kosmetyczki, kosmetyczusie, suwaczki, zakamarki, torby, torebeczki, reklamówki, ubrania czyste, ubrania brudne, dosłownie wszystko. I wtedy wpadłam w panikę. Dotarło do mnie, że ja go naprawdę zgubiłam. Dzwonię do konsulatu RP w Melbourne, nie odbierają. Dzwonię do konsulatu RP w Sydney, nie odbierają. Wybieram drugi numer "emergency", nie odbierają. Musiałam czekać do poniedziałku, żeby się dowiedzieć dokładnie, jak mam dalej postępować.




W międzyczasie poczytałam na stronie ambasady o procedurze: konsulat honorowy w Melbourne nie wydaje paszportów. Ale raz na jakiś czas z Sydney przyjeżdżają ludzie z konsulatu generalnego i na tzw. dyżurze paszportowym można złożyć wniosek o nowy paszport. Najbliższy termin 19 marca, koszt: 500 zł.


Nadszedł poniedziałek - dzwonię do konsulatu w Melbourne. Nie odbierają. Aaah ten shitowy konsulat honorowy... Dzwonię do Sydney, w końcu odebrała Pani, która poinformowała mnie, że:

- na nowy paszport będę czekała 2-3 miesiące
- do tego czasu muszę dodać 3 tygodnie czekania na dyżur paszportowy (chyba, że chcę przyjechać wcześniej do Sydney)
- nowy paszport kosztuje nie 500 złotych, tylko 500 DOLARÓW
- powinnam modlić się do Św. Antoniego, patrona rzeczy zagubionych.

Święty Antoni! Wielką łaską obdarzył Cię Bóg, czyniąc Cię patronem rzeczy zgubionych i skradzionych. Stroskany przychodzę do Ciebie ufając, że pomożesz mi w odnalezieniu rzeczy zaginionej, której bezskutecznie szukam...


Dobra, myślę sobie, mam 3 tygodnie na znalezienie paszportu. Gdzieś musi być! 

Nie wspomniałam, że wcześniej odwiedziłam wszystkie punkty druku, w których drukowałam CV + dwa, w których na pewno nie drukowałam, ale może mi się pomyliły miejsca. A tam wyciągają szufladę pełną paszportów, po czym: "Przepraszamy, nie mamy polskiego paszportu. Za to jest: Południowa Korea, Filipiny, Francja, Indie, Niemcy... " ;)

Odwiedziłam też bibliotekę, do której przyciągnęło mnie raz darmowe wifi.

Nie mogłam przypomnieć sobie żadnych innych konkretnych miejsc, w których byłam w przeciągu tygodnia. Pozostały tylko dwa miejsca, w których wyciągałam swoje dokumenty - Bank Common Wealth, w którym zakładałam konto i Vodafone, gdzie podpisywałam umowę zaraz po przyjeździe do Australii. Który to był dzień pobytu? Drugi? Trzeci? Wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobne, że zguba może tam być.

Ale w końcu w środę 4 marca 2015 roku, poszłam sprawdzić, tak na wszelki wypadek, żeby nie było, że nie sprawdzałam we wszystkich miejscach. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam swój paszport w rękach pani z vodafone. Zostawiłam go podpisując umowę z operatorem, czyli mieli moje dane i mój nowy, australijski numer telefonu - a oni schowali paszport do sejfu i czekali aż przyjdę! Wystarczyłby jeden telefon i krótkie zdanie: "Mamy Twój paszport". Dranie.

Ale mniejsza z tym.

Wiecie jak ja się cieszyłam? Jak szalooooona! Zaczęłam krzyczeć, że "It's mine!!! It's mine!!! aaaaa!!! Skakałam i poleciałam za ladę przytulić kobietę. "I found my passport!!!!", a pozostali klienci mi wiwatowali. Co za chwila, co za dzień :)


I w ten sposób znalazłam paszport.